
Blog fotograficzny / 22 lipca, 2025
Pewne dni po prostu nie mieszczą się w jednym wpisie – i taki właśnie był ślub oraz wesele Kingi i Fernando.
Liczyłem, że maj tym razem okaże się łaskawszy i nie skończy się jak zwykle – deszczem i wichurą. Bo jak dotąd, pogoda robiła wszystko, by zaskoczyć. Dzień zacząłem klasycznie – od wyjścia w pole (kto zna okolice Krakowa, ten wie, że bez tego się nie da). Nawigacja uznała, że mój samochód świetnie sprawdzi się na łące. Dobrze, że ja miałem więcej rozsądku niż ona 😉
U Fernando przez moment niebo chciało pokazać pazur – parę kropel, groźne chmury… ale na szczęście to była tylko chwila. Potem już z górki. Szybka (no dobra – powiedzmy, że dynamiczna) sesja, trochę nerwów, trochę śmiechu – czyli klasyka gatunku.
Dalej skok do auta i kierunek Trzebunia – kilkanaście kilometrów i jestem u Kingi. W sumie – w jakimś sensie moje rewiry, więc człowiek czuje się tam trochę jak u siebie. W powietrzu unosiła się miłość i stres. Bo wiecie – niby wszystko zaplanowane, ale zawsze gdzieś z tyłu głowy to pytanie: „a jakby tak… nie?” 😉
Ale wiecie, co było najpiękniejsze? Ten moment, gdy Fernando pojawił się u Kingi. Ten błysk w oku, łza, uśmiech – czysta emocja. I to jest właśnie to. Dla takich chwil pracuję jako fotograf ślubny – nie tylko w Krakowie. Dla emocji, które dzieją się naprawdę.
W kościele mała niespodzianka – remont ołtarza. Ale jak mawia pewien gość w żółtym kasku – „Damy radę!” – no i trzeba było dać 😉 Gdy już wybrzmiało „TAK” – wiadomo, dalej już poleciało. Choć niektórzy mówią, że prawdziwe odetchnięcie przychodzi dopiero po pierwszym tańcu. A ten wyszedł im rewelacyjnie – światła, dym, bliskość. Oni.
A potem… było jeszcze lepiej.
Przyjęcie w Sala Bankietowa Graffit, prowadzone przez niezawodnego DJ Leśnego, pełne było tego, co najważniejsze: doskonałej zabawy. Szybkie biegi (najszybsze chyba po sznurówkę Pana Młodego 😉), słodkie niespodzianki na talerzu i te bardziej „płonące” na stole. Świetna oprawa, prowadzenie imprezy, ale też… emocje czające się w przebijającym świetle.
Nie zabrakło też atrakcji dla najmłodszych. Zacięte zawody przeciągania liny, które HipiHop zorganizował dla dzieci (walczących dzielnie z dorosłymi), malowanki, zabawy, piniaty… i oczywiście cukierasy. Dieta? Cóż – tym razem musiałem tylko patrzeć 😉
Uwielbiam takie momenty, gdy światło gra pierwsze skrzypce, a ruch zatrzymuje się w ułamku sekundy. Te niedopowiedzenia, prawdziwe spojrzenia, uśmiechy, łzy – to esencja fotografii ślubnej, której nie da się wyreżyserować.
To był piękny dzień. A najlepsze, że… to jeszcze nie koniec! Została jeszcze jedna część historii – ale o tym dopiero za jakiś czas 😉
Kinga, Fernando – dziękuję! I do zobaczenia!













































